Liczba kobiet w polskim parlamencie jeszcze nigdy nie przekroczyła granicy 30% - poziomu, o którym mówi się, że pozwala mniejszościom mieć wpływ na rzeczywistość. W skład polskiego rządu wchodzi 21 ministrów, w tym tylko jedna kobieta. Na czele polskich miast, miasteczek, gmin i powiatów kobiet jest mniej niż 20%. Mamy tylko jedną marszałkinię województwa. Dlaczego polska polityka – lokalna, samorządowa, partyjna, krajowa – nie ma twarzy kobiety?
„Nie nadaję się do tego, poza tym brzydzę się polityką! Ale – gdyby polityka była kobietą – to owszem, startowałabym”- napisała w anonimowej ankiecie, którą jako Fundacja im. Julii Woykowskiej przeprowadziłyśmy w maju, jedna z respondentek. Wiele odpowiedzi spośród ponad setki było właściwie podobnych: polityka to męski świat nieczystych zagrywek, walki o stanowiska, niejasnych reguł. „Czy jest Pani zadowolona z tego, jak wygląda polskie życie polityczne?”- pytałyśmy. Na ponad sto respondentek: „tak”- odpowiedziały zaledwie dwie. Reszta pisała:
„Nie, bo brakuje szacunku dla wiedzy eksperckiej, do głosu doszły tłumy pyszałkowatych szczekaczy i szczekaczek. Nie ma woli współdziałania, a trwa <<chocholi taniec>> ciągle tych samych figur.”
„Nie, brakuje chęci postawienia interesu ogółu ponad partyjny lub indywidualny, dno pod względem kultury osobistej.”
„Nie, to jeden wielki kocioł, z ludźmi, którzy są oderwani od rzeczywistości i których misją nigdy nie jest służba społeczeństwu.”
Wiemy, że nie jest dobrze
Nasze respondentki bacznie przyglądają się rzeczywistości – większość z nich widzi obszary do zmiany: „chciałabym coś zmienić w moim mieście”, „chciałabym mieć możliwość realnego wpływu na politykę i kształtowanie środowiska lokalnego, przyczynić się do rozwiązania problemów społecznych”, „mam sporo pomysłów dotyczących lokalnej społeczności”, „denerwuje mnie marazm i skostnienie struktur gminnych, mogłabym wnieść powiew świeżości.”
Większość jednak nie zamierza startować w żadnych wyborach. „Nie wierzę, że mam szansę wygranej z mężczyzną”, „widzę obszary do zmiany, ale nie mam poczucia, że miałabym wpływ”, „barierą dla mnie są starsi stażem, którzy są od zawsze i oni trzymają władzę w rękach”.
Kobiety nie myślą o starcie w wyborach, bo uważają, że mają za cienką skórę do twardej politycznej gry, a koszty emocjonalne, jakie musiałyby ponieść, są zbyt wysokie. Nie mają zaplecza finansowego, które pomogłoby im zorganizować i sprawnie przeprowadzić kampanię. Nie należą i nie chcą należeć do żadnej partii. Nie chcą wystawiać się na ocenianie. A przede wszystkim – nie czują się wystarczająco pewne siebie. Trudno im się dziwić. Polska polityka nie zachęca kobiet do aktywności. Polskie partie – z małymi wyjątkami – nie są miejscem, w którym głos kobiet byłby słuchany, a one same doceniane. Do tego wielokrotnie widziałyśmy, co działo się z polityczką, która przestawała być wygodna. Ostatni przykład startu w wyborach prezydenckich Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i tego, jak została potraktowana przez partyjnych kolegów, na wiele kobiet podziałał jasno: polityka to nie miejsce dla ciebie.
To samo mówią też badania
Jesteśmy krajem, w którym role kobiet i mężczyzn wciąż pojmowane są dość stereotypowo. Jeszcze w 1992 i 1993 roku połowa naszego społeczeństwa uważała (odpowiednio 56,4% i 48%), że „kobiety powinny zająć się prowadzeniem domu, a rządzenie krajem pozostawić mężczyznom”. Badania te przeprowadzono w latach, kiedy premierką RP była Hanna Suchocka. Do dziś zresztą jej przykład służy do podobnych celów, co postać Marii Skłodowskiej-Curie w nauce. Hasło: „Byliśmy jednym z pierwszych państw w Europie z kobietą na czele rządu!”, to knebel w dyskusji o braku równości w polskiej polityce.
Hanna Suchocka była szeregową posłanką, gdy zadzwonił do niej Bronisław Geremek, ówczesny szef Unii Demokratycznej, z propozycją nie do odrzucenia. Koalicja, która wtedy powstała, była ideologicznym miksem – w skład rządu weszli przedstawiciele zarówno centrowej Unii Demokratycznej jak i narodowo-katolickiego Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, a nawet… Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. Szefem rządu musiał zostać ktoś akceptowalny przez wszystkich siedmiu liderów partii. Rząd utworzyła Hanna Suchocka i 26 ministrów. Sami mężczyźni. „Dopiero teraz [...] sobie uświadomiłam, na co ja się zdecydowałam. Sami mężczyźni! Teraz dopiero mnie ogarnęło przerażenie, ale mam nadzieję, że jakoś podołamy" – mówiła w dniu powołania rządu Suchocka. Jej gabinet przetrwał nieco ponad rok.
Przywołuję początek lat 90 nie bez powodu, wcale tak wiele się nie zmieniło. Owszem, jeszcze 12 lat temu procent osób zgadzających się z twierdzeniami, że: „kobiety nie powinny angażować się w politykę, to nie ich rola” wynosił tylko 15%. W ciągu ostatnich lat jednak cofnęliśmy się mentalnie o dekady – przynajmniej tak wynika z badań przeprowadzonych przez Rzecznika Praw Obywatelskich. W roku 2018 bowiem z tym samym stwierdzeniem zgodziło się już 33% procent zapytanych.
Znacząco – w ciągu 9 lat - wzrosła również grupa twierdząca, że: „kobiety mają inne obowiązki obywatelskie niż mężczyźni” (z 29% do 50%) oraz że: „mniej znają się na polityce [która] jest dla nich zbyt skomplikowana (z 24% do 37%). Na tym samym, wysokim poziomie pozostaje wskazywane twierdzenie, że „kobiety nie interesują się polityką” (po 41% w obu badaniach).
Respondenci zdają sobie jednak sprawę, że brak udziału kobiet we władzach i życiu publicznym, to nie równanie zero-jedynkowe i przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele. Jedną z nich jest fakt, że dziewczynki nie są wychowywane do bycia liderkami. Nikt im w szkołach nie mówi: „a może zostaniesz prezydentką?”. Dziewczyny są socjalizowane – wciąż! – do bycia grzeczną i dobrą uczennicą, a swojej frustracji dają upust w mediach społecznościowych. I nie mierzą wysoko – z badań przeprowadzonych przez IPSOS na zlecenie marki lalek Barbie w 2016 r., nawet bujna wyobraźnia dziewczynek nie podpowiada im, że mogłyby być w przyszłości prezydentką, bizneswoman czy dyrektorką. Tych profesji na top liście zawodów marzeń nie wskazuje nawet 1% polskich dziewczynek. Dlatego z 28% do 45% wzrósł poziom akceptacji twierdzenia: „kobiety są wychowywane w sposób zniechęcający je do polityki”, a z 36% do 48% – że „kobiety zniechęca do polityki funkcjonowanie negatywnych poglądów o kobietach u władzy, boją się negatywnej reakcji otoczenia.”
Król - święta Jadwiga, a potem długo, długo nic
Spójrzmy prawdzie w oczy - Polska nie ma pozytywnych tradycji w damskich wzorcach władczyń, nie ma więc skąd czerpać. Jako przykład władczyni - króla, nieskazitelnej dziewicy, niestrudzenie podawana jest oczywiście Jadwiga – dwunastoletnia dziewczynka, oddana 35-letniemu Jagielle. I „oddana” jest tu celowo użytym słowem; przez większość historyków, historyczek czy autorów i autorek podręczników, Jadwiga Andegaweńska przedstawiana jest bowiem jako bierna i uzależniona od woli innych (a nawet siły wyższej) dziewczynka, poślubiona „kudłatemu”, pogańskiemu Litwinowi. Jej postać, również w podręcznikach szkolnych, w głównej mierze opiera się na obrazie bezwolnej, pokornej świętej, która swoje życia złożyła na ołtarzu Ojczyzny i Boga. Brakuje w tej narracji kobiety z krwi i kości, władczyni, która współwładała na równych prawach z mężem, która prowadziła polityczne rozmowy i pertraktacje, stawała na czele wojsk, ufundowała uniwersytet w Krakowie. Zupełnie nierzeczywistą i wyidealizowaną Jadwigę trudno traktować jako „role model”. A o innych władczyniach podręczniki albo milczą, albo opowiadają zdawkowo – jak wynika z badań przeprowadzonych przez dr hab. Iwonę Chmurę-Rutkowską oraz prof. Edytę Głowacką - Sobiech tylko 10% postaci występujących w podręcznikach to kobiety.
Nie mieliśmy tyle szczęścia, co na przykład reszta XVI-wiecznej Europy. Początek nowożytności nazywa się „wiekiem królowych”, tak dużo przewinęło się ich przez europejskie trony lub występowało w rolach: regentek, faktycznie rządząc w imieniu swoich nieletnich synów czy krewnych. Izabela Kastylijska, Małgorzata Austriacka, Ludwika Sabaudzka, czy wreszcie Maria Stuart i Elżbieta I Tudor – to one w dużej mierze wpływały na kształt szesnastowiecznej Europy.
W Polsce natomiast działania królowej Bony, koronowanej w 1518r. i żyjącej w Polsce przez 40 lat, wciąż mają zły PR; mimo że zrobiła więcej dla Rzeczpospolitej niż większość szlachty, której obce było myślenie o czymś innym niż czubek własnego nosa. Pańszczyzna chłopów, brak administracji urzędniczej w rozległym państwie, brak możliwości rozwoju miast (nie było komu do nich migrować – chłopi mieli przecież zakaz opuszczania swoich osad), a wreszcie „nihil novi” przesądziły na długie dziesięciolecia o kształcie polskiego państwa. Bona wychowywana we Włoszech na władczynię, nie raz sprawiała, że dworskim notablom krew uderzała do głowy – nie zamierzała bowiem zajmować się tylko rodzeniem królewskich dzieci. Problem polegał na tym, że w polskim prawie nie bardzo było miejsce na polityczne ambicje królowej. Dlatego – chcąc mieć realny wpływ na rzeczywistość – zdawała sobie sprawę, że musi działać z tylnego siedzenia; wpływać na decyzję męża oraz wysokich dygnitarzy. Tych drugich czasem przekupując, a czasem zastraszając – wachlarz narzędzi, by osiągać swoje cele, miała nad wyraz skromny. Często to właśnie jest głównym zarzutem wobec Bony – że knuła intrygi. Niewielu pamięta o jej trosce o nadanie powagi godności królewskiej, dbałości o królewski skarbiec, reformach gospodarczych, licznych mecenatach, czy wreszcie o jej wpływie na politykę międzynarodową. I choć pisarz i dramaturg Piotr Aretino pisał do monarchini w 1539 r.: „Od ciebie nauczyli się Polacy wytwornych ubiorów, szlachetnej uprzejmości i przestrzegania grzeczności, a przede wszystkim twój przykład trzeźwości uwolnił ich od pijaństwa”, to królowe, które sprzeciwiały się szlachcie, na wieki zostały uznane za antypolskie burzycielki, awanturnice i intrygantki.
Polki „dostały” prawa polityczne
Roman Dmowski miał mówić do Izabeli Lutosławskiej- pisarki i publicystki mocno zaangażowanej w działalność Narodowej Demokracji, a prywatnie bliskiej przyjaciółki, że gdy zacznie angażować się w politykę, będzie dziwadłem, wiedźmą i nie wyjdzie za mąż. Takie sformułowania w dwudziestoleciu międzywojennym nie były wcale niczym niezwykłym. Kobiety długo i wytrwale walczyły o swoje polityczne prawa – a gdy już je zdobyły, i Piłsudski (nie do końca tym faktem zachwycony) podpisał dekret o przyznaniu praw wszystkim pełnoletnim obywatelom RP, bez względu na płeć, niestety nadal nie mogły odetchnąć z ulgą. Polskie polityczki począwszy od ośmiu pierwszych posełek, które znakomicie opisała Olga Wiechnik w swojej książce, nie były traktowane jak równoprawne uczestniczki życia politycznego.
Problemy z jakimi borykały się kobiety w II RP, a które chciały rozwiązać pierwsze parlamentarzystki, nie były uznawane za najważniejsze. Pamiętajmy, że po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, niezwykle ważną sprawą stało się ujednolicenie struktur państwa, składającego się z trzech różnych, porozbiorowych części. We wszystkich było jedno w miarę spójne – dyskryminujące prawa cywilne dotyczące kobiet. Kobiety nie mogły pracować bez zgody męża. Panny, które zaszły w ciążę, nie mogły dochodzić ojcostwa. Wiele miejsc pracy nadal zarezerwowanych było wyłącznie dla mężczyzn – jak choćby te w tworzących się właśnie instytucjach państwowych. Świetnie pokazuje to przykład Kazimiery Iłłakowiczówny, jednej z pierwszych polskich urzędniczek państwowych, do tego świetniej poetyki i pisarki. Krótko po odzyskaniu niepodległości, dostała posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Początkowo była jedyną kobietą na stanowisku referendarza. Wykształcona, znająca języki, traktowała służbę Polsce bardzo poważnie. Jednak nie wszyscy uważali, że kobiety powinny zajmować w urzędach stanowiska wyższe niż sekretarek. „Nie wiem, czy w przyszłości kobiety będą pracować po biurach, a jeśli będą, to czy będą miały do zwalczenia ze strony kolegów tyle samo instynktownej niechęci do ich obecności przy warsztacie na równi z mężczyznami, co dzisiaj”, pisała bardzo nieskora do żalenia się, ale tym razem zbyt rozgoryczona Iłłakowiczówna.
Jednocześnie Polki chciały działać – zrzeszały się na skalę, z którą dziś mogłyby konkurować chyba tylko koła gospodyń wiejskich. Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet- instytucja założona przez jedną z pierwszych polskich posłanek- Zofię Moraczewską, skupiała w swoim szczytowym okresie ok. 70 tysięcy członkiń! Deklarację ideową ZPOK-u z 1934 r. do dziś czyta się z dużym poruszeniem:
„ZPOK realizuje równouprawnienie kobiet zapewnione konstytucją, drogą:
a. konsekwentnego i usilnego wychowania polityczno-obywatelskiego i gospodarczego mas kobiecych
b. wyrabiania w społeczeństwie zrozumienia celowości równouprawnienia kobiet, a w szczególności: ich prawa do pracy zarobkowej, a w związku z nią – prawa do zajmowania, stosownie do kwalifikacji – kierowniczych stanowisk w pracy zawodowej, społecznej i politycznej
c. otaczania jak najczulszą opieką kobiety we wszystkich fazach jej życia i działalności ze szczególnym uwzględnieniem okresu macierzyństwa – lub też w wypadku specjalnego jej pokrzywdzenia
d. wydobywania i rozwijania twórczych zdolności kobiet.”
,,Dorotka Trzy Miesiące”
Od blisko roku przygotowujemy się w Fundacji do projektu mającego zachęcić kobiety do większego udziału w polskim życiu publicznym. Cyklicznie spotykamy się z kilkunastoma samorządowczyniami, słuchamy wielu przejmujących historii – o przełamywaniu własnych barier, walce wewnętrznej toczonej podczas kampanii („i po co mi to było”), nieprzespanych nocach. Jednym z bardziej przejmujących jest przykład Doroty Gorzelniak, dziś wicestarościny wolsztyńskiej, kiedyś wójtyni gminy Przemęt. Gdy jako 42-latka wygrała pierwsze wybory na stanowisko wójta, wśród mężczyzn – lokalnych polityków zyskała przydomek „Dorotka Trzy Miesiące”. Nikt z nich nie wierzył, że zdoła utrzymać się na stanowisku dłużej. Zdołała – wygrywając kolejne wybory była wójtynią przez 16 lat.
To podejście panów nie było wtedy czymś szczególnym - nadal dwoma najczęściej podawanymi wyjaśnieniami niskiego odsetka kobiet w polityce pozostają wyjaśnienia systemowe: blokowanie wejścia w przestrzeń polityczną przez mężczyzn - polityków funkcjonujących w roli gate-keeperów (65% w 2009r., 57% w 2018r.) oraz nierówny podział obowiązków w ramach gospodarstwa domowego („kobiety nie mają czasu na gry polityczne, bo zajmują się domem i dziećmi”, po 58% w badaniach z 2009r. r. i 2018r.).
A u innych jakoś można…
Kilka dni temu CNN opublikowało wywiad z Jacindą Ardern premierką Nowej Zelandii, dziś jedną z najpopularniejszych polityczek na świecie. „Bałam się, że jestem za wrażliwa na wejście do polityki. Że mój system wartości nie pasuje” – mówiła Ardern o swoich początkach i walce samej z sobą w trakcie podejmowania decyzji o kandydowaniu. Wszystkie mamy takie obawy – obojętnie, z której części świata pochodzimy. Jednak najwidoczniej poza Polską łatwiej je pokonać. We Francji czy Hiszpanii połowę ministerialnych tek dzierżą kobiety. I to w tak stereotypowo męskich resortach jak obrony czy finansów. Obywatelom i obywatelkom trudno sobie nawet wyobrazić, że mogłoby być inaczej – przecież na ich społeczeństwa składają się po równo: kobiety i mężczyźni. Funkcje w rządzie muszą więc być rozdzielone sprawiedliwie. Zarząd hrabstwa Los Angeles liczy pięciu członków. A raczej członkiń – wszystkie miejsca zajmują kobiety, wybrane jako reprezentantki z pięciu różnych dystryktów. Nie ma więc mowy o nepotyzmie i załatwianiu stanowisk. Tych pięć kobiet zarządza terytorium, na którym mieszka 10 milionów osób oraz budżetem w wysokości 28 miliardów dolarów – gdyby Los Angeles było państwem, to byłoby 19. największą gospodarką świata.
Zalecenia
Po przeprowadzeniu analizy obecnego stanu rzeczy Rzecznik Praw Obywatelskich- Adam Bodnar skierował do organów władzy publicznej, partii politycznych i organizacji społeczeństwa obywatelskiego 26 zaleceń, których przestrzeganie pomogłoby w „zapewnieniu równych szans udziału w życiu politycznym kobiet i mężczyzn, a przez to w najważniejszych dla wspólnoty (narodowej czy lokalnej) procesach decyzyjnych.” Są tam takie punkty, jak prowadzenie edukacji szkolnej w zakresie równouprawnienia płci w sposób wolny od stereotypów dotyczących płci oraz socjalizującej dziewczęta i chłopców do pełnienia różnych ról społecznych, podejmowanie działań zwiększających świadomość społeczną w zakresie niedoreprezentowania kobiet w sferze politycznej, przyczyn i konsekwencji takiego stanu rzeczy oraz mechanizmów wspierających obecność kobiet w polityce, czy zapewnienie przez partie przejrzystego procesu doboru osób kandydujących w wyborach powszechnych przy zastosowaniu wewnętrznych mechanizmów wyrównawczych (np. wyższych niż wymaganie kwot albo parytetu, a także suwaka) uregulowanych w dokumentach wewnętrznych partii.
Kadencja Adama Bodnara jako Rzecznika Praw Obywatelskich dobiegła końca. Organy władzy publicznej jakie są, widzimy. A ja kończę wypowiedź niczym Katon wspominający o Kartaginie: uważam, że kobiet w polskim życiu publicznym powinno być więcej. I same musimy się o to postarać.
Comments